Trzeba przyznać, że w 2013 roku mieliśmy zatrzęsienie dobrych filmów. Chyba nawet nie ma sensu wspominać po raz milionowy o „Wilku z Wall Street”, „Grawitacji” czy „Wyścigu”. Tak – oglądałam i tak – zrobiły na mnie wrażenie. Ale jest jeszcze jeden film, o którym nie było może tak głośno, ale mnie szczególnie utkwił w pamięci.
Sam tytuł sugerował, że będzie to kolejna szablonowa komedia romantyczna kończąca się spektakularnym pocałunkiem, a sądząc po pierwszych opisach, dodatkowo z wszędobylskimi elementami science fiction. Nie spodziewałam się niczego nowego ani porywającego, a tu proszę! Film, który łączy w sobie wszystkie elementy, jakie w filmach lubię: bawi, wzrusza, zaskakuje zwrotami akcji i daje do myślenia. O miłości, trudnych wyborach, nauce radości życia. Ktoś może zapytać – znów o miłości? Dokładnie tak. Ale tej prostej, zwykłej, codziennej, jak budzenie się co rano u boku ukochanej osoby. Richard Curtis po raz setny uzmysławia, że „gdybanie” i wracanie do przeszłości jest tak naprawdę nic niewarte – sekret tkwi w tym, by przeżyć jak najlepiej chwilę obecną i z niej czerpać radość. Dodajmy do tego świetne kreacje aktorskie (zawsze urocza Rachel McAdams!) i mamy bardzo dobrą, ciepłą komedię (wprawdzie momentami przeplataną dramatem), dodającą otuchy i stawiającą na nogi po beznadziejnym dniu. Jeśli jeszcze nie oglądaliście i zastanawiacie się jak spędzić wieczór, to zdecydowanie polecam „Czas na miłość”.
Źródło zdjęcia: 1.