Dzisiejszy wpis jest moją odpowiedzią na takie, wydawałoby się proste, pytanie:
Na co wykorzystałabyś dodatkową godzinę dziennie?
Wydawałoby się… w praktyce jednak wcale takie nie było. Bardzo się cieszę, że zostałam zaproszona do udziału w akcji #CzasNaMojąChwilę, bo zastanowienie się nad tym było dla mnie świetną przypominaczką o sprawach, które są dla mnie ważne.
W pierwszym odruchu chciałam napisać: dodatkową godzinę spędziłabym z moimi bliskimi. Ale ja przecież spędzam – z Synkiem całe dnie, z Mężem wieczory, z rodziną i znajomymi weekendy. Druga myśl: wykorzystałabym ją na odpoczynek. Ale przecież odpoczywanie idzie mi całkiem nieźle, wystarczy jeden luźniejszy moment w ciągu dnia, a ja już ląduję na kanapie z dobrą książką w ręce. Trzecia myśl: sen, młodej mamie snu nigdy za wiele. Ale przecież moje dziecko nie jest z tych płaczących w nocy, a ja już dawno przestałam przypominać zombie. Kolejna myśl: godzina, żeby zadbać o siebie. O swoją kondycję (fitness?), o swój wygląd (domowe spa?), o swój rozwój (nauka nowego języka, warsztaty, kursy?). Ale przecież to nie jest to, czego w tej chwili najbardziej potrzebuję. W takim razie co to za tajemnicza rzecz, tak ważna w naszym życiu, a którą – z przeróżnych powodów – wciąż odkładamy na później? Już wiem.
Pasja.
Dodatkową godzinę dziennie wykorzystałabym na moją pasję. Na realizację mojego MARZENIA.
Opowiem Wam krótką historię. Byłą sobie raz dziewczyna, uczennica liceum. Taka zupełnie zwyczajna, spokojna, marzycielka. Miała akurat wakacje i całe mnóstwo wolnego czasu, więc jak zwykle w swoim wolnym czasie robiła to, co lubiła najbardziej – czytała. Wszystko: kryminały, thrillery, powieści dla kobiet, biografie, poradniki. Kursowała do biblioteki tam i z powrotem, za każdym razem taszcząc ze sobą całą reklamówkę książek. I podczas czytania jakiejś lekkiej, zabawnej historii, pojawiła się w jej głowie taka myśl: „a może… ja też potrafiłabym coś takiego napisać?”. To był ten moment, w którym powstało MARZENIE. Marzenie, że kiedyś JEJ książka trafi na półki księgarni, że ktoś wypożyczy ją z biblioteki, że miło spędzi przy niej czas, że go do czegoś zainspiruje. Dziewczyna doskonale wiedziała, że marzenia same się nie spełniają, marzenia się spełnia. Zaczęła więc pisać. Pomysł na fabułę znalazła bez większego wysiłku, odpaliła laptopa, nakreśliła plan wydarzeń, w przypływie natchnienia wyprodukowała kilkadziesiąt stron. A później wakacje się skończyły, trzeba było przygotowywać się do matury, czasu było coraz mniej. Zapisała plik i obiecała sobie, że na pewno niedługo do niego wróci.
To niedługo trwało… kilka lat. Na ten zapomniany plik w Wordzie natknęła się już będąc na studiach, przy okazji zakupu nowego laptopa i robienia porządków na starym. Przeczytała wstęp do swojej powieści i MARZENIE wróciło. Co nieco poprawiła w tekście, trochę zmieniła, kilka stron dopisała. I znów zapomniała. Później zaczęła pracę i ogromnie, ale to ogromnie potrzebowała jakiejś odskoczni od godzin spędzanych w biurze i zajęć na uczelni. Założyła bloga. Była dobra w wyciskaniu maximum z każdego dnia: praca na pełen etat (+ nadgodziny), studia, imprezy, kursy, planowanie własnego ślubu, przeprowadzki, blogowanie… i przy okazji blogowania właśnie, przypomniała sobie o swojej powieści. Postanowiła zamieszczać jej fragmenty na blogu, ot tak, na próbę. Liczyła na to, że jeśli spodobają się czytelnikom to ten fakt dodatkowo zmotywuje ją, żeby dopisać zakończenie. Ale tak ciężko było się za to zabrać! W końcu utknęła w martwym punkcie, obiecując sobie, że porządnie przyłoży się do pisania, gdy tylko będzie miała więcej czasu: na urlopie, po ślubie, po kolejnej przeprowadzce… w końcu powieść, a wpis na boga to dwie różne rzeczy. Trzeba zebrać materiały, napisać plan, wejść w skórę bohaterów, pilnować wątków, maksymalnie się skupić. A dziś miała tyle innych rzeczy do zrobienia, była taka zmęczona, niewyspana… no i zaczynanie pisania gdy ma się w perspektywie tylko pół godziny wolnego przecież zupełnie się nie opłaca, tyle co zacznie, a zaraz będzie musiała się od tego odrywać…
Tak, ta dziewczyna to ja. Kochani, tak można by było bez końca. Całe szczęście, że w pewnym momencie dotarło do mnie jak niemądrze postępuję. Mogłabym powiedzieć podobnie jak George R.R. Martin: „I don’t know what else I can say: I’m a slow writer, I’ve always been a slow writer…”, ale prawda jest taka, że byłam po prostu leniem. Miałam MARZENIE, a nie chciało mi się po nie sięgnąć. Znajdywałam sobie milion różnych wymówek, poczynając od braku weny, a na nieodpowiedniej pogodzie kończąc. Zamartwiałam się, czy się mówi „tą” czy „tę”, zaglądałam na fora dla pisarzy, sprawdzałam horoskop i piłowałam paznokcie, zamiast po prostu zacząć, a raczej skończyć to, co już kiedyś zaczęłam. Wiedziałam, że jestem w stanie napisać powieść – może nie wybitną, ale po prostu dobrą. I marnowałam czas, który, choć nie w nadmiarze, ale jednak miałam (na oglądanie mało ambitnych seriali jakoś zawsze się znajdował). W końcu wzięłam sobie do serca poniższy cytat:
I wiecie co? To działa. Działa jak cholera. Wystarczy po prostu usiąść i zacząć pisać. Mocno się zmobilizować. Zapomnieć o wszystkich rozpraszaczach, wymówkach, o „dziś mi się nie chce”. Przestać porównywać się z innymi, milion razy sprawdzać interpunkcję i wątpić w siebie. Wystarczy przenieść się w ten swój wymyślony świat, obudzić swoich bohaterów, prowadzić ich i odkrywać razem z nimi nowe możliwości. „Pisarzem jest ten, kto pisze” – to takie oczywiste. Tak, nareszcie skończyłam powieść i wysłałam ją do wydawnictw. Zajęło mi to kilka tygodni. Paradoksalnie udało mi się to teraz, gdy zostałam mamą i znalezienie wolnej godziny w ciągu dnia graniczyło z cudem. I tak, dostałam już pozytywną odpowiedź od pierwszego wydawnictwa. Więcej na razie nie zdradzę (umowa jeszcze niepodpisana, nie chcę zapeszać ;)), ale powiem Wam jedno: tego uczucia, tej satysfakcji, gdy przeczytałam w mailu: „z przyjemnością informujemy, że jesteśmy zainteresowani”, nie da się porównać do niczego. Zrobiłam to, o czym od dawna marzyłam. Dostałam potwierdzenie, że to moje pisanie ma jakąś wartość. W tej chwili zaczęłam pracę nad kolejną powieścią, wydaje mi się, że jeszcze ciekawszą i lepiej przemyślaną niż pierwsza. Nie wiem, czytelnicy ocenią 🙂 Wiem za to jedno: tym razem zmobilizuję się do pracy na 101%. Mam historię do opowiedzenia i nie pozwolę, żeby przez kolejne „nie chce mi się, dziś nie mam weny” ukrywała się tak długo tylko w mojej wyobraźni. Napiszę. Wiem, że mogę i wiem, że warto.
Dodatkową godzinę dziennie przeznaczyłabym na pisanie.
A Ty?
Wpis powstał w ramach Akcji Blogerskiej Pyszne.pl #CzasNaMojąChwilę.