Mieliście kiedyś taką sytuację, że nagle wszystkie Wasze plany wzięły w łeb? Miało być tak pięknie, wszystko szło jak po maśle, czekaliście na coś z utęsknieniem, a tu nagle świat wali się Wam na głowę? Co ja pytam, jasne że tak mieliście.
Do napisania tego tekstu skłoniły mnie wspomnienia pewnej sytuacji, która miała miejsce 2 lata temu, gdy kończyłam studia licencjackie i przygotowywałam się do egzaminu na magisterkę. Plan był taki: będę kontynuowała finanse i rachunkowość dziennie, a ponieważ ten kierunek nie wiązał się zbytnio z moimi zainteresowaniami, postanowiłam pociągnąć drugi – visual merchandising na KSA. Wiedziałam, że 2 kierunki naraz oznaczają sporo pracy i mało wolnego czasu, ale cieszyłam się na to jak głupia – w końcu będę miała możliwość wyżyć się artystycznie, robić to co lubię, nie rezygnując z „rozsądnego” wykształcenia! Cały ten plan nie przewidział jednak, że może mi się podwinąć noga na egzaminie wstępnym na finanse… W zasadzie poszedł mi on całkiem nieźle, jednak konkurencja była duża, próg wysoki i niestety (na szczęście?) zabrakło mi 1 punkta. Podziałało to na mnie jak kubeł zimnej wody. Jak to?! Przecież zawsze mialam najlepsze wyniki, zawsze wygrywałam wszystkie konkursy i olimpiady, zawsze byłam na szczycie listy… a tu nagle przez 1 test, jedną niefortunną odpowiedź, znalazłam się w kropce.
Pierwsze, co przyszło mi do głowy gdy już ochłonęłam, to złożyć odwołanie. W końcu wiele osób pisze egzaminy wstępne na więcej niż jeden kierunek, później rezygnują, miejsca się zwalniają, a z moim brakującym 1 punktem szanse miałam duże. Tylko, że cichutki upierdliwy głosik z tyłu głowy wciąż szeptał: „a co, jeśli się nie uda?”. Dało mi to wszystko do myślenia, zaczęłam rozważać alternatywę, której wcześniej wcale nie brałam pod uwagę: studia zaoczne i pójście do pracy. I ten pomysł w końcu zwyciężył, odwołania w ogóle nie złożyłam. Gdy już przebolałam konieczność rezygnacji z KSA, zabrałam się za poszukiwanie pierwszego poważnego zajęcia.
Co by było, gdyby tego 1 punkta mi nie zabrakło: dziś kończyłabym 2 zupełnie różne kierunki, za to w żadnym z nich nie miałabym ani odrobiny doświadczenia. Wciąż byłabym w 100% na utrzymaniu rodziców i bez perspektyw, że szybko się to zmieni. Pewnie nie miałabym też Męża, bo bardzo prawdopodobne, że ze względów organizacyjnych i finansowych przekładalibyśmy decyzję o ślubie na później. Nie poświęcałabym też teraz każdej wolnej chwili na planowanie jak urządzimy nasze wymarzone mieszkanie – zwyczajnie, z jedną pensją nie byłoby nas na to stać.
Jakie były za to ostatnie 2 lata? Ciężkie, ale… chyba najlepsze w moim życiu. Ogromnie dużo się nauczyłam, zdobyłam cenne doświadczenie w pracy, poznałam lepiej samą siebie i swoje możliwości, wydarzyło się mnóstwo dobrych rzeczy. Pomału klaruje mi się wizja, jak chciałabym żeby wyglądała moja przyszłość, mam wiele planow. Cieszę się z tego, co udało mi się osiągnąć i w jakim miejscu jestem teraz. I to wszystko dzięki tej niby-tragedii, przez 1 punkt, który uważałam za porażkę, koniec świata. A rozwijanie zdolności artystycznych… kto powiedział, że nie zapiszę się niedługo na jakiś kurs? Wszystko przede mną 🙂
Tą swoją historią chciałam pokazać, że czasem coś co uważamy za nieszczęście, może obrócić się na naszą korzyść. W zasadzie można to sprowadzić do znanego powiedzenia: „nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło”. Wydaje mi się, że często takie trudności to nic innego, jak mocny kopniak od kogoś życzliwego (czyżby Anioł Stróż?), który daje do myślenia i pomaga wrócić na właściwą ścieżkę. No i te przeróżne wyzwania jakie gotuje nam los są też okazją do zmian – a zmiany mogą być dobre, dzięki nim w końcu otwieramy się na zupełnie nowe możliwości.
Co w takim razie, gdy choróbsko przeszkodzi w długo wyczekiwanym wyjeździe? Gdy „przyjaciółka” nadużyje zaufania? Gdy po raz kolejny rozmowa kwalifikacyjna zakończy się fiaskiem? Mam tylko jedną radę: wypłakać się, wyżalić komuś bliskiemu, zapchać czekoladą, w razie potrzeby również napić. A później wyciągnąć wnioski, ogarnąć się, ruszyć tyłek z kanapy i poszukać nowej drogi. Lepszej!
Źródło zdjęća: 1.
12 Comments
Miałam kiedyś plan, aby dostać się na staż w pewne miejsce. Z różnych, niezależnych ode mnie przyczyn to nie wyszło i to dosłownie w ostatniej chwili. Ta sytuacja mocno mnie zabolała, na chwilę straciłam grunt pod nogami. Ale zaraz potem ogarnęłam się i zaczęłam szukać innych możliwości. I znalazłam sobie staż w dużo ciekawszym miejscu, gdzie poznałam fantastycznych ludzi i (trochę okrężną drogą:) doprowadziło mnie to do znalezienia obecnej pracy:)
Nie ma tego złego… Fajny post 🙂
Jakie to podobne do mojego szukania pracy 2 lata temu… nie sądziłam, że tyle czasu to zajmie, była masa rozczarowań, a w końcu trafiłam o niebo lepiej niż te stanowiska, o które ubiegałam się na samym początku 🙂 miło czytać że i Tobie się ułożyło!
Dokładnie tak! Nigdy nie wiemy, czy tego czego chcemy w danym momencie naprawdę jest dla nas dobre. I jeszcze… porażki są potrzebne po to, by wyciągać z nich wnioski. Każdy błąd czegoś nas uczy. A może się okazać, tak jak w Twoim przypadku, że wyszedł tylko na dobre 🙂
No właśnie, mamy jakąś swoją wizję, ale dopiero los pokazuje czy te nasze początkowe plany faktycznie będą dla nas dobre 🙂
Zawsze, kiedy czytam takie historie, przypomina mi się ,co powiedział Steve Jobs: „Punkty możemy łączyć tylko patrząc w przeszłość”. Wszystko składa się w jedną całość. 🙂
Bardzo prawdziwe! 🙂
Bo w życiu potrzebne nam są solidne kopniaki, aby się ogarnąć, zatrzymać na chwilę i wybrać dobrą drogę, którą podążamy. W życiu mamy mnóstwo wyborów i intuicję, pytanie jak z tego korzystamy i jakie wyciągamy wnioski 🙂
Dokładnie! I chyba każdy z nas musi dostać takiego kopniaka od czasu do czasu, tylko taka nauczka faktycznie działa 😉
Ja mam podobną historię – może nie jednego, a kilku, ale chyba nieco większej rangi. Studia pierwszego stopnia na UMEDzie. Nie, biotechnologia nie była moim pierwszym wyborem.
Świat się zawalił na całe 24 h, później na szczęscie wzięłam się w garść i wcieliłam w życie plan awaryjny. Który z resztą okazał się i tak planem do totalnej rewitalizacji… 🙂 I tym sposobem jestem jedną nogą na drugim roku dietetyki, choć mogłabym kończyć już licencjat.
To strasznie banalne, ale też mega prawdziwe – widocznie tak miało być i już 🙂
Mi parę lat temu (przy pierwszym podejściu na studia) zabrakło 0,7 pkt., żeby dostać się na wymarzony kierunek – dietetykę właśnie. Poprawiłam wyniki z matury (bo choć dobre, to nie ze wszystkiego satysfakcjonujące), poczekałam rok – dostałam się. Po czym poszłam na polibudę. A ostatecznie i tak skończyłam na SGGW 😀
No widocznie tak miało być, ale czy wyszło dobrze.. no nad tym bym polemizowała, zobaczymy 🙂
Założę się, że za jakiś czas patrząc wstecz stwierdzisz – „dobrze się stało” 😉 btw, wychodzi na to, że dobrze jest czasem mieć plan B 🙂
Fajnie napisane. A pod koniec tylko takie ciche przemyślenie: „so true…so true…” 🙂
Comments are closed.