Ostatnio bardzo wiele mówi się na temat zalet karmienia piersią. Powstało mnóstwo kampanii społecznych, projektów fotograficznych czy spotów informacyjnych, które mają ma celu promowanie tego sposobu karmienia jako najlepszego zarówno dla dziecka, jak i dla mamy. Wprowadza się udogodnienia dla mam karmiących dzieci poza domem, mówi się o karmieniu piersią jako najbardziej naturalnym, biologicznym procesie. Podkreśla się fakt, że pokarm matki jest najbardziej wartościowy dla malucha, jego skład/ilość zmienia się wraz ze zmieniającym się zapotrzebowaniem. Dodatkowo karmienie piersią ma zaspokoić potrzebę bliskości i jest po prostu wygodne.
I wiecie co? Ja się z tym wszystkim zgadzam. Sama miałam plan karmić co najmniej przez kilka miesięcy, a może nawet do czasu gdy wrócę do pracy. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że coś może pójść nie tak, że pojawią się jakieś przeszkody. Cóż, jak to często bywa, rzeczywistość zweryfikowała moje plany. Chciałabym podzielić się z Wami naszą historią, a po co i dlaczego to robię, przeczytacie na końcu tego posta. Nie jest mi łatwo o tym pisać, ale czuję, że warto.
Krzyś urodził się miesiąc przed czasem, pierwszy tydzień swojego życia musiał spędzić w inkubatorku. Jak się pewnie domyślacie, w tym pierwszym tygodniu karmienie piersią nie było możliwe. Ściągałam więc pokarm laktatorem, a Krzyś dostawał moje mleko butelką – na początku bardzo niewielkie porcyjki, a stopniowo gdy jego brzuszek coraz lepiej tolerował jedzenie, porcje były zwiększane. Taki sposób karmienia kontynuowaliśmy jeszcze przez jakiś czas po powrocie do domu, zgodnie z zaleceniem pani doktor. Nie powiem, żeby to było wygodne – randki z laktatorem co 2-3 godziny, następnie mycie butelek, wyparzanie… zajmowało to mnóstwo czasu, ale suma summarum Synek otrzymywał to, co dla niego najlepsze – mleko mamy, a ja dodatkowo mogłam kontrolować ile dokładnie zjadał. Szybko jednak spotkałam się z negatywnymi głosami: dziecko powinno ssać pierś, a nie butelkę. Zaparłam się więc, aby nauczyć Go ssania piersi, co w przypadku wcześniaka wcale nie jest takie proste, a czasami może nawet graniczyć z cudem. Rada mojej położnej: „wyrzuć laktator, wyrzuć butelki. Przegłodzi się 2 dni i zacznie ssać.” Miałam serce na ramieniu, bo ryzykowałam ogromnie dużo – Synek po urodzeniu ważył niewiele, nie mogliśmy sobie pozwolić na to, żeby jeszcze spadł z wagi. Ale uwaga: udało się! Po wielu mniej i bardziej udanych próbach Krzyś jadł wyłącznie z piersi, tyle że… przez kapturki. I znów negatywne głosy i rady: „wyrzuć kapturki!”. Nie do końca rozumiałam dlaczego, przecież dziecko je moje mleko, je z piersi… ale widocznie mama, która karmi przez kapturki, a nie bezpośrednio, jest gorsza mamą. Więc zabrałam kapturki. Jak się okazało, Synek umiał ssać bez kapturków, tyle że nie chciał. Z kapturkami było mu po prostu wygodniej i łatwiej. Ale zabrałam… Efekt? Po każdym karmieniu i ja i On byliśmy zapłakani, spoceni, zdenerwowani. Poddałam się, kapturki wróciły.
Karmiłam mojego Synka piersią (z kapturkami) jakoś ponad miesiąc. Czy było to dla mnie wygodne? Ani trochę. Nie dysponuję porządnym fotelem, mimo wielu prób nie umiałam znaleźć sobie wygodnej pozycji, karmiłam skulona na łóżku. Mój kręgosłup szybko dał o sobie znać… Dzieciak czasami wisiał przy piersi nawet godzinę, więc w porównaniu z machaniem laktatorem wcale nie zaoszczędziłam czasu, a nawet przeciwnie. Karmiąc mogłam co najwyżej coś poczytać, miałam więc ogromne wyrzuty sumienia, że przez cały dzień nie udaje mi się zrobić nic pożytecznego. Dodajmy jeszcze fakt, że gdy karmiłam wszyscy traktowali mój biust jak dobro publiczne, bez zażenowania zaglądając mi w dekolt podczas karmienia i komentując co robię źle – dla mnie było to mocno irytujące. A Krzyś? Zdarzało mu się zasnąć w trakcie zanim jeszcze się najadł, nie pomagało łaskotanie w stópkę i inne delikatne metody wybudzania. Budził się za to podczas próby odłożenia go do łóżeczka, oczywiście z płaczem, bo nadal był głodny. Więc wracał z powrotem do piersi…
Co było dalej? Kontrole u pediatry wykazały, że Krzyś przybiera na wadze w dolnej granicy normy. Pokarmu mi nie brakowało, dziecko czasami spędzało przy piersi cały dzień, a i to widocznie było mało. Zapadła klamka: mamy dokarmiać mlekiem modyfikowanym, zgodnie z zaleceniem lekarza po każdym karmieniu piersią lub na zmianę – raz pierś, raz butelka. Zignorowałam zalecenia i na początku dawałam mm tylko raz dziennie. I to z ogromnym poczuciem winy – co ze mnie za mama, że nie umiem wykarmić swojego dziecka. Ale jak się okazało, już ta jedna butelka dziennie zdziałała cuda. Ubranka, które jednego dnia pasowały na Krzysia, już kilka dni później były za małe. Zaczął rosnąć jak na drożdżach i domagać się coraz większych porcji. Niestety, jak to często bywa z dziećmi dokarmianymi butelką, obraził się na pierś – rozleniwił się, z piersi mleko nie leci tak szybko i łatwo jak z butelki, więc podczas każdej próby karmienia ogromnie się złościł. Zaczęłam więc znów randkować z laktatorem, aby Synek mimo wszystko wciąż dostawał choć trochę mojego mleka… I tak, nadal zewsząd bombardują mnie „dobre rady” abym przystawiała go do piersi, nadal na każdym kroku natykam się na artykuły na temat przewagi piersi nad butelką, nadal słyszę głosy zdegustowanych kobiet, które same karmiły swoje dzieci wyłącznie piersią. I wiecie co? Mam to gdzieś. Krzyś jest zadowolony, zdrowy, ładnie rośnie i się rozwija, a to jest dla mnie najważniejsze. Nareszcie zrozumiałam, że moje poczucie winy było zupełnie nieuzasadnione. Przecież jak każda kochająca mama starałam się i chciałam jak najlepiej.
Postanowiłam podzielić się z Wami naszą historią z dwóch powodów. Po pierwsze, potrzebowałam się wygadać 😉 a po drugie: może są wśród Was mamy, które również karmią/próbowały karmić piersią i również nie wszystko układało się po Waszej myśli. Chciałabym, aby i Wam udało pozbyć się poczucia winy i uodpornić się na krytykę – wszystkie jesteśmy dla naszych dzieci najlepszymi mamami na świecie! Absolutnie nie chcę zaniżać wagi karmienia piersią, zgadzam się w 100%, że to najlepszy i zupełnie naturalny sposób karmienia, warto skorzystać choćby z rad położnych czy doradców laktacyjnych i o to powalczyć gdy coś idzie nie tak. Ale nie dajmy się zwariować! Na drodze mogą pojawić się przeróżne przeszkody, od niechęci dziecka do ssania poczynając, na zbyt małej ilości pokarmu kończąc. Każda mama jest inna i każde dziecko jest inne. Każdy taki duet musi znaleźć swój własny sposób na to, aby obie strony były zadowolone – dziecko najedzone, a mama spokojna.