Mam żelazną zasadę, aby nie oceniać książki po okładce, bo można się rozczarować lub odwrotnie – zostać mile zaskoczonym. I jak na kobietę z zasadami przystało, kupiłam książkę tylko dlatego, że z okładki patrzył na mnie uroczy kotek o hipnotyzująco niebieskich oczach.
Totalnie nie wiedziałam, czego mogę się spodziewać i tym razem postanowiłam odpuścić sobie uprzednie czytanie recenzji jak to mam w zwyczaju, a zamiast tego po prostu zasiąść do lektury. Pierwsze zaskoczenie: narratorką jest mieszkająca wśród mnichów…kotka. Już to samo w sobie spowodowało, że książka mnie zaintrygowała. Mniejsze zaskoczenie, bo tego można było się domyślić po tytule: jest o Dalajlamie i buddyzmie. Mega zaskoczenie: nie ma praktycznie żadnej żywej akcji, a ja przeczytałam połowę książki w autobusie i kończyłam ją następnego dnia o 7 rano (!) choć mogłam sobie jeszcze smacznie spać. I podczas czytania uśmiech ani na chwilę nie schodził mi z twarzy.
Napisałam, że o buddyzmie, ale tak uczciwie – nie jest to rozprawa naukowa i jeśli ktoś ma nadzieję dzięki tej książce pogłębić swoją wiedzę na temat kultury i założeń buddyzmu, to raczej będzie zawiedziony. Ale chyba też nie było intencją autora rozprawianie o doktrynach czy jakiekolwiek „nawracanie” czytelnika. Snute z perspektywy kotki opowieści o zwykłym, codziennym życiu, przeplatane najbardziej podstawowymi założeniami filozofii Dalekiego Wschodu są tak sympatyczne i ciepłe, że „Kot Dalajlamy” Davida Michie jest idealną lekturą przy której można po prostu – zatrzymać się. Oderwać od obowiązków, napić herbaty, spojrzeć z większym optymizmem na otaczającą nas rzeczywistość. A może nawet zainspirować się i zastanowić nad zmianą swoich nawyków, bo prawdy o których mówi kotka są tak naprawdę uniwersalne dla wszystkich, bez względu na wyznawaną religię.
Podsumowując – książka jest lekka, poprawiająca nastrój, zachęcająca do wprowadzenia pozytywnych zmian w życiu, z wyjątkową narracją. Gorąco polecam, przede wszystkim miłośnikom kotów (ale nie tylko!).
Źródło zdjęcia: 1.