Zorientowałam się, że na blogu najczęściej pojawiają się recenzje powieści, biografii, poradników. Dlatego dziś chciałabym przełamać schemat i opowiedzieć Wam o czymś zupełnie innym 😉 Stosunkowo rzadko sięgam po książki z gatunku kryminał/sensacja/thriller… a to dlatego, że wśród tylu podobnych tytułów trudno znaleźć historię, która byłaby niebanalna, trzymająca w napięciu, zaskakująca. Jednak niedawno wpadł w moje ręce thriller prawniczy – „Obrona” Steve’a Cavanagha i myślę, że zasługuje na to, aby napisać o nim kilka słów.
Eddie Flynn to bohater z charakterem. Niegdyś zawodowy oszust, po latach założył rodzinę i został prawnikiem. Można powiedzieć, że wyszedł na prostą, aż nagle przez jedną zawaloną sprawę stacza się na samo dno: żegna się ze swoim zawodem, zaczyna pić, rozpada się jego małżeństwo. Gdy po raz kolejny próbuje się pozbierać, trafia w ręce szefa rosyjskiej mafii. Oleg Wołczek zakłada na plecy Eddiego bombę, uprowadza jego córkę Amy i stawia jeden warunek: Eddie ma dokładnie 48 godzin, by ponownie wejść w rolę adwokata i wybronić go w niemożliwym do obrony procesie o morderstwo. Niepodważalne dowody, świadkowie… sprawa wygląda na beznadziejną, ale przecież przegrać proces, to stracić wszystko. Eddie napędzany strachem o córkę wykorzystuje cały swój spryt i nabyte dawno temu umiejętności manipulowania innymi. Szukając w aktach czegokolwiek, co dałoby mu jakiś punkt zaczepienia i wykorzystując stare znajomości, bohater przypadkowo odkrywa o wiele bardziej skomplikowaną intrygę. Okazuje się, że nawet boss mafii nie wie, co dzieje się za jego plecami…
Sam pomysł na fabułę nie jest nowy – porwanie bliskiej osoby przez zbirów i żądanie czegoś w zamian za uwolnienie. Tym, co moim zdaniem wyróżnia „Obronę” i jednocześnie jest jej największym plusem, są batalie sądowe: celne pytania, spostrzegawcze argumenty, luki w prawie i łapanie za słowa. Te fragmenty czyta się z wypiekami na twarzy. Nie mam nic do zarzucenia, jeśli chodzi o wiarygodność przedstawionego postępowania – Steve Cavanagh ukończył studia prawnicze i ufam mu w tej kwestii. Świadomość upływającego czasu i tykającej bomby sprawiają, że naprawdę ciężko się oderwać. Narracja pierwszoosobowa na początku nieco mi zgrzytała, ale dość szybko do niej przywykłam. Autor ukazał Eddiego jako faceta obłędnie zakochanego w córce i zdającego sobie sprawę z błędów, jakie popełnił w przeszłości, dzięki czemu staje się postacią ludzką, prawdziwą, do której czytelnik szybko się przywiązuje i zaczyna darzyć sympatią. Muszę jednak przyznać, że w książce znajdzie się kilka opisów działań bohaterów, które brzmią niezbyt prawdopodobnie. Poza tym zawsze dzięki jakiemuś przedziwnemu zbiegowi okoliczności (nadprzeciętnemu sprytowi?) Eddiemu udaje się wychodzić cało z największych opresji. Ale wiecie co? Zupełnie mi to nie przeszkadzało, bo podeszłam do tego tak, jak do filmów akcji. Na pewno znacie filmy z szalonymi pościgami samochodowymi, strzelaniną, wybuchami, skakaniem po dachach i innymi cudami. Oglądając raczej nie roztrząsamy każdej sceny, nie zastanawiamy się nad stopniem jej prawdopodobieństwa. To jest czysta rozrywka – po prostu dobrze się bawimy. Akcja gna, napięcie rośnie, śledzimy losy bohatera z zapartym tchem i kibicujemy mu, ściskając kciuki z całych sił. A gdy dobrniemy razem nim do końca, wypuszczamy z ulgą powietrze i stwierdzamy: „ależ to była jazda”! I o to w tym wszystkim chodzi.
„Obrona” to książka, której raczej nie będę długo pamiętać. Ale jest to książka, przy której na pewno się nie nudziłam – zwariowane tempo, dynamizm, błyskotliwe słowne potyczki. To udany pisarski debiut, któremu poświęciłam dwa wieczory i nie żałuję tego czasu. Z przyjemnością obejrzałabym perypetie cwanego prawnika-oszusta na ekranie; niech to będzie w pewnym sensie rekomendacją.