Ameryki nie odkryję, ale coś Wam powiem: listopadowe wieczory są idealne nie tylko na czytanie, ale i na oglądanie. Dlatego dziś dla odmiany będzie nie o książce, a o filmie, moim zdaniem w sam raz na aktualną porę roku. Chodzi oczywiście o „Tumbledown” w reżyserii Seana Mewshawa.
Hannah to młoda wdowa, która mieszka wraz z dwoma psiakami w małym domku ukrytym pośród lasów. Jej mąż Hunter Miles, znany i utalentowany muzyk, zginął w tragicznych okolicznościach, a ona próbuje poradzić sobie ze stratą pisząc jego biografię. Niestety w końcu musi przyznać, że bez pomocy kogoś z zewnątrz się nie obejdzie – brakuje jej obiektywizmu, nie potrafi wyzbyć się emocji i rzetelnie podejść do zadania. Tak do jej domu trafia Andrew, nowojorski pisarz i wykładowca, który jest zafascynowany twórczością Huntera. Początki ich współpracy są ciężkie; Hannah trudno dopuścić kogoś obcego do świata, który kiedyś należał tylko do niej i jej męża. Ma własne wyobrażenie na temat tego, co powinno znaleźć się w książce i nie może dojść do porozumienia z pisarzem, który na siłę doszukuje się prawdy. Powoli zaczynają się docierać, poznawać, wreszcie otwierają się na siebie nawzajem.
Bardzo podobały mi się kreacje głównych bohaterów, takie naturalne, prawdziwe. Hannah jest silną kobietą, potrafi być wybuchowa i wręcz złośliwa, ale w głębi – wrażliwa, uczuciowa, mocno przeżywa śmierć bliskiej osoby. Rebecca Hall świetnie poradziła sobie z tą rolą. Z drugiej strony Andrew (Jason Sudeikis), inteligentny, wygadany, który pod maską dowcipnisia również skrywa przykre wspomnienia. On właśnie wniósł do filmu trochę ciepła i humoru. Miło patrzyło się na ten duet, tak różny, a jednocześnie w jakiś pokręcony sposób dopasowany. Postaci drugoplanowe były raczej schematyczne, nijakie, ale to akurat nie ma tutaj większego znaczenia.
Co jeszcze zasługuje na uwagę? Krajobrazy! Piękne, zapierające dech w piersiach: zamarznięte jeziora, lasy i góry spowite śniegiem. Mam wrażenie, że te kadry i pora roku są nieprzypadkowe, bo świetnie współgrały z nastrojem Hannah – pustka, zimno, szarość, a przecież wiosna już za pasem. No i totalnie zauroczył mnie jej drewniany domek! Przytulny, tak swojsko zabałaganiony, z książkami poustawianymi na stopniach schodów… Zamieszkałabym w nim bez chwili wahania, nawet pomimo panującego w nim zimna. Przecież nie ma nic przyjemniejszego, niż owinięcie się w koc i grzanie się przy kominku z dobrą lekturą i szklaneczką whisky w dłoni 🙂 Ach, przecież jeszcze muzyka – jak mogłabym nie wspomnieć o muzyce? Melancholijne ballady, piosenki zmarłego artysty w wykonaniu Damiena Jurado mają ogromny wpływ na klimat filmu.
„Tumbledown” określany jest jako komedia romantyczna, choć ja bym go tak nie nazwała. Owszem, znajdzie się kilka zabawnych scen, jest też rodzące się uczucie – ale to tak jakby w tle, obok, przy okazji. Dla mnie to przede wszystkim opowieść o wielkiej stracie, żałobie i nauce życia mimo wszystko. O zamykaniu pewnych rozdziałów i zaczynaniu od nowa. Film jest spokojny, życiowy, z nutą smutku, ale na pewno nie ponury czy przygnębiający, bo przesłanie dla mnie jest jasne: po deszczu zawsze w końcu wychodzi słońce. I ten deszcz też jest potrzebny, aby schować się gdzieś na chwilę i wszystko sobie poukładać. Jedyne, do czego mogłabym się przyczepić, to zakończenie – przewidywalne, cukierkowe, zupełnie niepasujące do o wiele bardziej stonowanej i głębszej całości. Uważam, że można było napisać je w lepszym stylu, a nawet zostawić z odrobiną niedopowiedzeń. Mimo to, w skali od 1 do 10 oceniam film na mocne 7. Polecam!
A Wy co oglądacie jesienią? Może znacie coś w podobnym klimacie?